Oprac. na podst. „Studiów z dziejów wojskowości” – „Obraz działań jednostek Ludowego Wojska Polskiego na Wale Pomorskim, Pomorzu Zachodnim i Kołobrzegu między styczniem a marcem 1945 r. w świetle relacji i wspomnień kombatantów zamieszczanych w prasie codziennej PRL – przyczynek do zagadnienia”, Paweł Jaroniec (Toruń).
Autor zajął się zbadaniem okresu walk o Wał Pomorski, Pomorze Zachodnie oraz Kołobrzeg. Celem badawczym była analiza i pokazanie wątków tematycznych poruszanych w polskiej prasie z okresu komunizmu opisujących LWP w czasie wojny. Stwierdził, że najczęściej wspominany i relacjonowany był obraz żołnierza niemieckiego i dokonywanej na nim zemsty. Składał się na to także opis walk i kontaktów z przeciwnikiem. Użyte słownictwo miało budować negatywny stereotyp Niemca – wroga. Prasa przedstawiała również opisy bohaterskich czynów polskich żołnierzy. Publikowane fragmenty dotyczyły jedynie pozytywnych wydarzeń, unikając budowania negatywnego obrazu wojny. Następnym elementem był, a w zasadzie musiał być, propagandowy i polityczny aspekt wojny, w którym opisywanie przebarwionych sytuacji „patriotycznych” czy historycznych miało dać czytelnikowi jasny sygnał, że walczono w imię jedynej słusznej racji – komunistycznej. I ostatnim wątkiem są ujęte w artykułach sytuacje zabawne i komiczne, niosące w swym przekazie dystans do okrucieństw i negatywnych przejawów wojny.
Aby podkreślić wizerunek Niemca – wroga, we wspomnieniach żołnierzy uwypuklano zbrodnie i okrucieństwa niemieckie. Barbarzyństwo Niemców opisywał, walczący na Wale Pomorskim, Jan Symonik: „31 stycznia w godzinach przedpołudniowych osiągamy Sępolno. W miasteczku nie ma ludzi. Część z nich ewakuowali Niemcy, część uciekła do lasu i teraz dopiero wraca. Wchodzimy do szpitala. Na łóżkach pod kocami trupy. W pokoju lekarskim dwie zgwałcone i zastrzelone pielęgniarki. Niemcy uciekając uśmiercili chorych, zabrali swój personel, a miejscowych rozstrzelali. Trzeba być dziką bestią lub zwyrodniałym bandytą, aby uśmiercać chorych”.
W podobnym tonie utrzymana jest relacja Waldemara Śledzia z walk o Kołobrzeg: „Faszyści nie przebierali w okrucieństwach nawet w stosunku do swej własnej ludności. Utkwił mi w pamięci taki oto szczegół. W stronę naszych pozycji ulicą szedł pochylony staruszek, powiewając białą szmatą zawieszoną na kiju. Za nim szła kobieta i troje małych dzieci. Wszyscy mieli białe opaski na ramieniu. Nie strzelamy. Wiemy, że idą do nas, poddawali się całymi rodzinami. I oto niemiecki strzelec wyborowy z przeciwnej kamienicy zabija kolejno wszystkich, nie oszczędza nawet dzieci”.
Brutalność Niemców w czasie walk pod Mirosławcem opisał Stanisław Szkodziński: „W szczególnie trudnej sytuacji znalazła się grupa dowodzona przez plut. Fryderyka Wandla. Z przodu i z boków zbliżają się do nich Niemcy. Szer. Kobczyński przerywa biegnącą obok linię telefoniczną nieprzyjaciela. To samo z biegnącą nieco z przodu drugą linią czyni jeden z dwu towarzyszących im żołnierzy 1 batalionu. Dosięga go tam kula. Rannemu biegnie z pomocą jego kolega. I ten zostaje ranny. Niemcy w przeważającej sile są już tuż, tuż. Fizylierzy ostrzeliwują się, ale nie są już w stanie ratować rannych. Zgodnie z Konwencją Genewską obowiązany jest zaopiekować się nimi wróg. Lecz wróg, wbrew pisanym prawom i ludzkim odruchom, na oczach bezradnych fizylierów, dobił kolbami karabinów nieszczęśliwych rannych żołnierzy”.
Świadkiem zbrodni niemieckiej na żołnierzach polskich był jadący do szpitala polowego w Złotowie Józef Kolasa. Ranny w głowę i nogę znalazł się w szpitalu polowym w Złotowie. Zanim tam dotarł, przeżył w drodze mrożące krew w żyłach chwile. Na samochody wiozące rannych napadła silna grupa niemiecka. Nieliczne tylko pojazdy wymknęły się z pułapki. Ranni, którzy dostali się w ręce nieprzyjaciela, zostali przez niego dobici.
Szczytem propagandowych relacji była sprawa wydarzeń w Podgajach, pojawiająca się we wspomnieniach wielu polskich żołnierzy. Do niewoli dostało się 35 żołnierzy wraz z dowódcą. W czasie przesłuchania byli bici, powiedziano im nawet, że za chwilę zostaną rozstrzelani. W tej sytuacji po obezwładnieniu wartownika, całą grupą rzucili się do ucieczki, lecz natychmiast od kul zginęło na miejscu dwóch żołnierzy i dowódca kompanii ppor Alferd Sofka. Tylko dwóm ppor Furgale i kpr Bondziolewskiemu udało się uciec. Pozostałych Niemcy ujęli i skrępowali im ręce drutem kolczastym, zamknęli w stodole, którą następnie podpalili. We wspomnieniach żołnierzy pojawiają się także opisy wzięcia do niewoli żołnierzy niemieckich oraz „odpowiedzi” Polaków na okrucieństwo Niemców.
Jednak nie zawsze jeńcy niemieccy byli dobrze traktowani. Sama zemsta i zadawanie śmierci faszystom sprawiało „przyjemność” polskim żołnierzom. Wspominał o tym Tadeusz Banasiak w czasie walk na Wale Pomorskim: „Tuż za leśniczówką kończy się las i rozciąga się płaska podmokła łąka. Nieco na lewo wije się polna droga prowadząca z Brzeźnicy do Nadarzyc. Widzę, że drogą w kierunku Nadarzyc pędzi niemiecki samochód terenowy oblepiony uciekającymi faszystami. Takiej okazji zmarnować nie można. Samochód widoczny jest jak na dłoni. Podobnie myśli chor. Michajłow – dowódca plutonu 45 mm dział przeciwpancernych. Jestem przy jednym z działek. Pomagam w jego ustawieniu. Chor. Michajłow celuje „przez lufę”, gdyż nie ma czasu na montowanie przyrządów celowniczych. Pierwszy pocisk nie dosięga celu, ale za to drugi rozrywa się pod pędzącym samochodem. Co za frajda oglądać taki widok!”
Okrutny sposób traktowania jeńców przedstawił Henryk Modzelewski, walczący w okolicach Podgajów z łotewskimi esesmanami: „Dopadliśmy niemieckich okopów. Pamiętam, jak wysoki Niemiec celował w nas z karabinu maszynowego, ale nie zdążył nacisnąć spustu. Seria jednego z karabinów powaliła go na ziemię. W tym momencie otwarły się drzwi bunkra i wyłoniła się ręka Niemca uzbrojona w granat. Z naszej strony kolega, kanonier Karolewicz złapał za granat, wyrwał go Niemcowi i wrzucił do bunkra zamykając jednocześnie drzwi. Rzecz jasna, że wszyscy esesmani, którzy tam byli, musieli zginąć. Po tej walce, praktycznie prowadzonej wręcz, podniósł się las rąk. Esesmani poddali się. Dowódca pułku zabronił jakichkolwiek samosądów, lecz nasi żołnierze byli rozwścieczeni na Niemców. Jeden z naszych powoli odpiął hełm i rzucił nim w idącą do niewoli kolumnę hitlerowców. Trafił pierwszego z brzegu, który w podniesionej ręce niósł bochenek żołnierskiego chleba. Niemiec ugodzony w głowę upadł na ziemię, z ręki potoczył się chleb. Wielu żołnierzy wycięło witki jarzębiny i niemiecka kolumna prawie że biegła pod razami świszczących kijów”.
Niekiedy wzięcie do niewoli kończyło się egzekucją bezbronnych Niemców, o czym wspominał Augustyn Burchard: „Ten Kowalski niczym się nie wyróżniał, za gieroja nie uchodził. Jak przyleciał wtedy i wrzeszczy, że zabił dwunastu niemieckich oficerów, popatrzyłem na niego jak na wariata, ale nic, mówię, prowadź do nich. Idziemy, i rzeczywiście, takiej rzeźni to pan i na westernach nie zobaczy! Na leśnej polanie, w długim rzędzie, leży tych dwunastu. To było tak. Kowalski wyszedł w las z pepeszą, wychyla się na przesiekę, patrzy, drogą maszeruje gęsiego rządek oficerów, pierwszy z odbezpieczoną parabelką w ręku. Myślał, że mu się w oczach dwoi, łapie pepeszę, pierwszy oficer się wali, reszta zamiast paść czy rozprysnąć się, też pada kolejno. Nawet nie musiał rozpylać nabojów, walił w jeden punkt. Wszystko to było tak błyskawicznie, że mógł ich policzyć dopiero, jak wywalił cały magazynek. Oni przedzierali się na północ, w gęstym lesie chodzi się wygodniej gęsiego, zresztą myśleli, że tu spokój. Ale wyszkolenia żołnierskiego to tym oficerom brakowało. Głośno o tym było w całym pułku”.
Zabijanie Niemców, i to bez skrupułów, było traktowane jako dowód męstwa. Za przykład niech nam tu posłuży opis walk na Wale Pomorskim autorstwa Edmunda Dobrowolskiego: „Nagle wyłonił się z gąszczy pochylony żołnierz niemiecki. Jedną ręką trzymał kabel telefoniczny szukając zapewne uszkodzenia. Był tak zajęty swoją czynnością, że nas na szczęście nie dostrzegł. Hitlerowiec szedł wprost na nas. Gdy nieprzewidujący niczego żołnierz zbliżył się do naszej kryjówki, wyskoczyliśmy. W mgnieniu oka hitlerowiec leżał powalony na ziemi. Zaczęliśmy szamotać się w kłującej tarninie, kalecząc sobie ręce i twarze. Niemiec próbował krzyczeć… Hilfe! Jednak okrzyk został stłumiony, fizylier Szyszko w porę chwycił go za gardło. Dobyłem zza pasa finkę i dokonałem ostatniej z nim rozprawy”.
Branie Niemców do niewoli miało także aspekt praktyczny – rekwirowano im zapasy, o czym wspominał Leopold Barzęc: „Niemcy poddawali się. Naszą grupę jeńców zrewidowaliśmy, mnie przypadł oficer. Oddał mi swoją torbę i pistolet. Wszyscy Niemcy zdejmowali hełmy z głów, rzucając je do rowu, a na głowy naciągali kaptury od panterek. Polaka w mundurze niemieckim, który prosił, by go nie zabijać, zapytano: „Dlaczego strzelałeś do naszych żołnierzy, którzy leżą tu teraz zabici?”. Odpowiedział, że oficer groził im rozstrzelaniem, jeśli poddadzą się bez walki. Jeńców odprowadzono na tyły, my natomiast zajęliśmy się penetrowaniem wozów konnych zostawionych na szosie przez hitlerowców. W wozach tych było pełno żywności, broni i amunicji. Żołnierze otwierali skrzynki z konserwami, a puszki wkładali do plecaków, niektórzy zaczęli się posilać zdobyczną żywnością. Mnie najbardziej smakował śliwkowy kompot w puszkach”.
Wymowne jest wspomnienie Bronisława Lewandowskiego z walk w rejonie Nadarzyc, w którym nawet język niemiecki staje się synonimem „złego”: „Szliśmy przez las. Nie wiedziałem, gdzie idę i w jakim celu. Na trakcie przed nami Niemcy. Ognia! Kropnęliśmy serię. Nie mieli stanowisk. Byli zaskoczeni. Na szosie stanął dowódca w mundurze obwieszony medalami. Zabrzmiała komenda w niemieckim języku, jakby buldog zaszczekał. Niemcy padli i zaczęli się ostrzeliwać”.
O swoich doświadczeniach wojennych pisze czołgista Janusz Magnuski: „Wtedy, pod Mirosławcem, przechodziliśmy swój wielki chrzest bojowy. Zobaczyłem między takim kościołem a drzewami niemieckie czołgi i działa samobieżne. Równocześnie nasz mechanik, Sołowiow melduje: „Naprotiw giermanskije tanki i samochodki”. Widzę, kierują lufy na nas. Gorąco się zrobiło, krzyczę do Żurawskiego „przeciwpancerny, ładuj szybko!” Rąbnąłem raz i drugi, ono też, ale niecelnie, a tu Żurawski mocuje się z zamkiem, klnie i modli się na przemian…, „wszyscy święci, zamek się zaciął, taka jego mać!” I Prachin też krzyczy: „Dawaj, dawaj skorej naszego po zadu bijut!” Poty wychodzą, gorąco, pełno dymu i gazu, przed nami czołgi się palą. I naraz grzmot, błysk w środku czołgu jakby piorun walnął. Ręce zdrętwiały mi na przyrządach, głowa odskoczyła od celownika i na chwilę straciłem przytomność. Ledwo ją odzyskałem, już chce mi się rwać z tego zamkniętego pudła. Aby tylko wydostać się na powietrze, na wolne… I znowu grzmot, wstrząs i oślepiające światło, trudno opowiedzieć co się dzieje w środku, gdy czołg zostaje trafiony, a my w dodatku pierwszy raz byliśmy pod takim ogniem”.
O czołgach wspomina również Tadeusz Rutkowski walczący pod Łowiczem Wałeckim: „Zostali oni (plut. Tarnacki i bomb. Glebik), wraz z kilkoma piechurami, zwerbowani przez obsługę dwóch czołgów, jako desant czołgowy. Ale nie powiódł się ten samowolny wypad odważnych czołgistów na Łowicz Wałecki, znajdujący się za małym laskiem w głębokiej kotlinie. Po krótkiej chwili obydwa czołgi powróciły, a na jednym z nich leżały ciała plut. Antoniego Tarnackiego i bomb. Władysława Glebika. Zostali zabici celnymi strzałami w skroń przez ukrytego przed wsią snajpera”.
Sami kombatanci wspominali, że rejon Wału Pomorskiego był dla nich wyzwaniem i nie zawsze byli przygotowani pod każdym względem do walk. „Jedną z przyczyn dużych strat, jakie ponieśliśmy w czasie walk na Wale Pomorskim, był brak dokładnego rozpoznania sił nieprzyjaciela, częste przypadki działań przy niezabezpieczonych skrzydłach nacierających kompanii, no i brak doświadczenia w prowadzeniu walk w lesie i na terenie podmokłym” wspominał Czesław Stachura. W podobnym tonie utrzymane są wspomnienia Stanisława Szkodzińskiego: „Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu jakiegokolwiek Wału. Nikt nas nie informował. Zresztą do dziś odnoszę wrażenie, że budowane latami umocnienia były i dla naszych sztabowców zaskoczeniem. W ciągu pierwszych dni natarcia metrowej grubości bunkrom mogliśmy przeciwstawiać jedynie karabiny. Nie mieliśmy wsparcia czołgów, samolotów, artylerii”. Analogicznie wspominał Roman Leś: „Wał Pomorski był to pas umocnień, o które były toczone walki. Pas umocnień solidny, dobrze wykonany i walki były bardzo ciężkie. Mój pułk znalazł się w takiej okolicy bezpośrednio przed Wałem Pomorskim, zresztą nawiasem mówiąc, myśmy wcale nie wiedzieli, że istnieje jakiś wał. Ja się dowiedziałem o Wale Pomorskim, zresztą nie tylko ja, już późno, po zakończeniu tej całej operacji pomorskiej”.
Tadeusz Rutkowski wspominał Wał Pomorski i epizod śmierci przyjaciół:
„– Plutonowy Tarnacki i bombardier Glebik nie żyją. Przed godziną zabił ich hitlerowski snajper. Już ich odwieziono do Mirosławca.
– Co?! – wykrzyknąłem. – Jak to nie żyją?!
– Zostali wraz z kilkoma piechurami zwerbowani przez obsługę dwóch czołgów jako desant czołgowy – odpowiedział.
– Uderzymy ostro na Łowicz Wałecki i na pewno go zdobędziemy – zapewniali czołgiści.
Byłem wstrząśnięty, Tarnacki, mój zastępca i kolega… „Jeszcze rano dowcipkowaliśmy, jeszcze rano pędził rowerem na zwiad, jeszcze dopiero co cieszył się z efektów naszego ognia” plątały mi się myśli. Nie powróci już do swojej żony i synka, tego synka, którego hołubił w wyobraźni i sercu, który rósł mu gdzieś pod Zambrowem i czekał na tatę… Nigdy dotąd nie odczuwałem straty ludzkiej na froncie tak boleśnie. „I Władek…” myślałem o zadziornym, młodym, jakże jednak zżytym z nami chłopakiem. Żal i złość dławiły mnie w gardle.
O śmierci kolegi na Wale Pomorskim w swojej relacji wspominał Augustyn Burchard: „Wirchov – Wierzchowo. W leśniczówce Herzberg była radiostacja, obsługiwał ją chorąży radiowiec, jeszcze z AK, na warcie stał strzelec Jaskólski, który niedawno dostał Krzyż Walecznych. To był bardzo odważny chłopak. W jednej izbie dwie fizylierki z obsługi radiostacji właśnie się kąpały. Jedna otworzyła drzwi i chciała wylać wodę z miednicy, a tu nagle staje przed nią szkop z peemem. Dziewczyna, niewiele myśląc, chlusnęła mu mydlinami w oczy, sama do chałupy, wrzeszczy, łapią za pepesze. Chorąży przez radio zdążył jeszcze zawołać o pomoc do Wierzchowa. Kiedy nadbiegliśmy, była cisza, na podwórzu leżało paru Niemców, pod oknem Jaskólski. Już nie żył. Tamci w domu – chorąży i dwie dziewczyny – żyli, udało im się odeprzeć atak. A Jaskólski nie miał na ciele najmniejszej rany. Lekarz powiedział, że to był atak serca”.
Autorem innej relacji dotyczącej śmierci kolegi był Marian Trachimowicz, cekaemista 3. plutonu 4. kompanii 9. pp 3. DP im. Romualda Traugutta. Wspominał jeden z epizodów walki w rejonie Nadarzyc: „W jakimś lesie atakujemy Niemców. Biją celnie i są zdecydowani na wszystko. Strzelają przeważnie kulami dum-dum. Niedaleko nas widziałem, jak nieśli dwóch braci Remiszewskich spod Warszawy. Obaj zakrwawieni. Nagle Michał Woźniak wyskoczył z okopu. Nie zdążyłem go nawet zatrzymać… Po chwili słyszę w pobliżu jęk. Patrzę w górę i widzę, jak nad brzegiem okopu słania się Michał. Twarz ma wykrzywioną, jest blady i zsuwa się do okopu. Wołam doktora, który jest w pobliżu. Rozcina mu płaszcz na rękawie i z boku. Bucha krew. Widzę, że Michał chce mi coś powiedzieć, ale traci przytomność. Lekarz założył opatrunki, a chłopcy biorą go na płaszcz i wynoszą okopem do tyłu. Z naszej drużyny został tylko Lech i Świerczyński. Za chwilę Lech przynosi wiadomość, że Michał umarł po drodze. Nie potrafię opanować żalu, choć nie wiem, co mnie za chwilę czeka. Michał pochodził z Tarnopolskiego, ze wsi Podhaje. Miał 18 lat… Był bardzo odważny. W ten sposób straciłem najbliższego frontowego przyjaciela”.
W tym samym tonie opisuje swoje przeżycia z walki na Wale Pomorskim nad rzeką Gwda jedna z pielęgniarek: „Zdążył przebiec zaledwie kilka kroków. Złowroga seria z karabinu maszynowego ścięła go z nóg. Podczołgałam się do niego i zaciągnęłam do leja. Po rozpięciu płaszcza i munduru zobaczyłam, że seria pocisków trafiła go w pierś i brzuch. Chor. Konopka zdawał sobie widocznie sprawę, że został śmiertelnie trafiony, prosił bowiem, abym powiadomiła jego żonę i rodzinę. Zapytałam lekarza cicho, czy Konopka będzie żył. Patrząc na niego odpowiedział „tak”, lecz zwracając się do mnie skinął przecząco głową. Chor. Konopka słysząc słowa felczera powiedział: „Nie pocieszajcie mnie, ja i tak żyć nie będę”… Umarł po kilku minutach. Żołnierze, którzy wtargnęli na most, również zginęli. Walka trwała do zmroku dnia 2 lutego 1945 roku”.
A cały dramatyzm podkreśla scena pogrzebu żołnierzy, którzy zginęli walcząc o Złotów opisana przez Zbigniewa Opalińskiego: „Powoli gromadzą się żołnierze. Wloką zdobyczną broń i ekwipunek. Sztab pułku zbiera się w szyku. Za miastem na zboczu łagodnego wzgórza leżeli poukładani rzędem żołnierze 11 Pułku Piechoty polegli w boju o Złotów. Leżeli w śniegu owinięci w białe prześcieradła. Dywizyjny kapelan, ks. kpt. Federowicz głośno powtarzał łacińskie słowa modlitwy. Pułkowa orkiestra złożyła na stos instrumenty muzyczne i kopała długą żołnierską mogiłę. Leżało przede mną 94 poległych. Odchylałem białe prześcieradła i zaglądałem w znajome, lecz martwe twarze. Patrzyli wyprostowani w pogodne poranne niebo, w tym kapral Kazimierz Chabuda, mój szkolny kolega. Wyrośliśmy w murach jednej szkoły, wkuwaliśmy z tych samych podręczników. Patrzę w martwą twarz przyjaciela i płaczę. Kazik zginął około 5.00 w czasie wypadu zwiadowców na tyły wroga. Szarzy prości żołnierze, bez stopni i dystynkcji, w wytartych płaszczach noszonych niezgrabnie jak siermięgi. Żołnierze, których nazwisk, rodzin, adresów nie mam ani ja, ani nikt z biorących udział w pogrzebie. Mogiłę sypano bez honorowych salw i patetycznych mów. Nie było kwiatów. Nie bił im dzwon. Dzwoniła tylko upragniona cisza”.
Dlatego później nastrój wśród żołnierzy był minorowy, wspominał o tym Stanisław Szkodziński po walce o Borujsko: „Siedzimy w niedużej izbie, stwierdzając z przykrością, że starcza w niej miejsca dla wszystkich. Kiedyś ciasno byłoby tutaj jednemu plutonowi. Jest cicho. Nie klei się rozmowa. Milczą nawet najwięksi kompanijni swawolnicy. Nagromadzone wrażenia wypełniają po brzegi czaszki, zamknięte usta nie dają im ujścia. Wbrew zwyczajowi, mimo sprzyjających warunków, nawet nikt nie drzemie. Każdy, zamknięty w sobie, pogrążony w rozmyślaniach, mierzy i waży na swój sposób fakty i zdarzenia, ocenia swój udział w nich, wyciąga tylko wiadome sobie wnioski”.
Augustyn Burchard wspominał: „W nocy z 31 stycznia na 1 lutego przechodzimy międzywojenną granicę polsko – niemiecką. Nakazano krótki postój. Batalion zatrzymuje się i formuje w czworobok wokół nasypu po dawnym polskim słupie granicznym. Zdejmujemy hełmy i śpiewamy rotę. Potężnym głosem płyną słowa „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Pada komenda „baczność” i „ładuj broń”. Jakby na zamówienie spomiędzy chmur wyłania się kawał gwiaździstego nieba. W przestrzeń tę z hukiem wdzierają się płomienie naszych salw”.
O zasadności przekazania tych terenów Polsce mówił również Eugeniusz Fedoruk w czasie marszu na zachód:
„– Jesteśmy na prastarych Ziemiach Piastowskich – oznajmił nam zastępca dowódcy kompanii do spraw politycznych, por Eugeniusz Tasarski. – Granica Polski teraz będzie przebiegać wzdłuż rzek Nysy i Odry.
– Jak za Bolesława Chrobrego… – dodał kapral Krzaczkowski.
Dla nas były to historyczne Ziemie Piastowskie, dla nich ostatnia twierdza obronna na linii Odra – Berlin”.
Prawo do nowych ziem polskich wspominał Henryk Kacuła i Antoni Śmirski walczący o Złotów: „Ziemia złotowska zawsze była bastionem przeciwko germańskiemu zalewowi. Przed wojskami 4 dywizji stał Złotów. Atak na miasto rozpoczęto nocą. Całą noc trwała zacięta walka niemal o każdy dom, o każdą ulicę. Miasto padło 31 stycznia o godzinie 9 rano. Poległo w walkach około 300 SS – manów, 70 dostało się do niewoli. Przy wyzwalaniu miasta zginęło również 80 polskich żołnierzy. Wolność dla Złotowa przyszła ze wschodu”.
Kolejnym elementem wykorzystywanym w propagandzie był wątek zemsty za zbrodnie hitlerowskie. Poruszył go Tadeusz Kamiński, walczący na Wale Pomorskim: „Por. Stanisław Dominiewski wyskakuje z pistoletem maszynowym, podrywa grupę pisarzy sztabu i luzaków, włącza się do akcji i z okrzykiem: „Za Oświęcim, za Majdanek!” pędzi Niemców we flankowy ogień 1 szwadronu”. Należy wątpić czy wtedy zastępca d/s polityczno – wychowawczych w 1. Brygadzie Kawalerii, podporucznik Stanisław Dominiewski z takim okrzykiem poderwał współtowarzyszy do ataku na Niemców. Ale należy wspomnieć, że taki epizod walki miał miejsce. W tym starciu poniósł on śmierć.
Element komiczny tej części wspomnień wprowadza fragment relacji Stanisława Szkodzińskiego z walk o Borujsko: „- Poruczniku! – w drzwiach chlewa ktoś szarpnął mnie za ramię, zawadziłem o próg i długim szczupakiem runąłem do wnętrza. Już padając wiedziałem, co się stało. Kącikiem oka zauważyłem wychylającego się zza domu Niemca, poczułem koło ucha ciepły powiew kuli. Strzał był celny. Gdyby nie przytomność mojego przypadkowego wybawcy, kula rozłupałaby mi czaszkę. Gdy wstałem, z dłoni i rękawów płaszcza ściekało ciężkimi płatami, nie zastygłe jeszcze, zielone krowie łajno. Po prawym policzku, lekko zadraśniętym kulą, sączyła się czerwoną nitką krew. Bolał mnie też podbródek, w który, padając, wyrżnąłem się kolbą własnego automatu”.
W podobnym tonie szczęście na wojnie opisuje Franciszek Szostak: „W rejonie Wału Pomorskiego walczyliśmy na bardzo grząskim, bagnistym terenie. Któregoś dnia, podczas zasadzki, musieliśmy bardzo długo leżeć bez ruchu. Czuję w pewnym momencie, że zaczynam coraz bardziej zagłębiać się w błotnistą maź. Poruszam się leciutko – nic nie pomaga, zapadam się jeszcze głębiej. Wtedy dźwignąłem się trochę na kolbie karabinu, lufę trzymając przed sobą. Nagle usłyszałem świst kuli, coś się rozerwało – ale ja zostałem cały, nic mnie nawet nie zabolało. Dopiero po chwili spostrzegłem, że kula wywierciła dziurę dokładnie w środku karabinowej lufy”.
We wspomnieniach żołnierzy występują także elementy humorystyczne. W tym miejscu można przytoczyć opisany przez Henryka Naruszewicza moment wzięcia do niewoli żołnierzy niemieckich na Wale Pomorskim: „Z walk o Wał Pomorski przypomina mi się pewien komiczny incydent. Działo się to w okolicach Czaplinka. Zatrzymaliśmy się w pewnym majątku, który przed paroma godzinami opuścili Niemcy. Jeden z naszych podoficerów miał chory… żołądek. Nie mając czasu na odnalezienie ubikacji wpadł do stodoły. Po kilku minutach usłyszeliśmy okrzyk: „Niemcy!”. Wyskoczył ze stodoły mając dolną garderobę na kolanach. Przewrócił się, podniósł, próbował biec dalej, znowu się przewrócił, cały czas krzyczał – „Niemcy w stodole”. Scena była komiczna, ale sytuacja dość poważna. Zanim nasz kapral zdążył się pozapinać, otoczyliśmy stodołę. Z siana wydobyliśmy 11 uzbrojonych Niemców”.