Zmiana kolorystyki strony

Zmień kontrast kolorów wyświetlanej treści na stronie z pośród dostępnych opcji kolorystycznych. Kliknij wybraną parę kolorów by zmienić ustawienie.

Zmiana wielkości czcionki na stronie

Wspomnienia, dokumenty, cytaty, artykuły...

Wspomnienia z okopów Wału Pomorskiego


Janusz Sławiński: Bitwa o Wał Pomorski to jedna z najkrwawszych bitew stoczonych przez 1 Armię WP. Według oficjalnych danych poległo w niej 3524 żołnierzy, a 700 uznano za zaginionych. Łącznie ze zmarłymi z ran straty wyniosły 5791 żołnierzy.

Wał Pomorski był silnie umocnioną niemiecką linią obronną. Przedni skraj pozycji głównej przebiegał na rubieży Szczecinek, Nadarzyce, zachodni brzeg jezior Dobre, Smolno, Zdbiczno i Łubianka, dalej Wałcz i na południowy zachód ku Noteci. Główny wysiłek obrony skupiono na przesmykach między jeziorami, gdzie znajdowała się większość schronów bojowych. Bagnisty i zalesiony teren na północ od jeziora Dobre był słabiej obsadzony wojskiem. Cały ciężar obrony liczącego niespełna 2 km odcinka spoczywał na jednej 100 – osobowej kompanii.

3 lutego 1945 roku na ten odcinek weszły pierwsze polskie jednostki. Polskie dowództwo nie miało wtedy wiedzy na temat systemu niemieckiej obrony, ani siły wojsk nieprzyjaciela. Po zdobyciu Zdbic i pobliskiej Kępiny, 4 Dywizja Piechoty nawiązała styczność z główną pozycją Wału Pomorskiego. Rankiem 4 lutego 4 DP miała uderzyć na Niemców na północ od jeziora Dobre.

Mieczysław Piwowar, starszy sierżant w 2 batalionie 11 pp, został wraz ze swym oddziałem okrążony po dokonanym włamaniu w niemiecką linię obrony. W miejscu, gdzie to się stało, wiele lat po wojnie odnalazł swój okop, ukryte w ziemi części karabinu maszynowego i szczątki nieznanego polskiego żołnierza.

Arno Hedtke, jeden z obrońców Wału Pomorskiego, przyjechał do Zdbic koło Wałcza w 1995 roku, na uroczystość 50. rocznicy zakończenia II wojny światowej.

Rankiem, 2 lutego, 1945 roku A. Hedtke opuścił Szwecję. Wkrótce potem wkroczył do niej pułk M. Piwowara. 3 lutego A. Hedtke podążał ze swoją kompanią na pozycje za krańcem jeziora Dobre, a batalion M. Piwowara wędrował ku północy, by zająć pozycje na północno – wschodnim krańcu tego jeziora. 5 lutego uczestniczący w polskim natarciu M. Piwowar włamał się w niemiecką linię obrony i podążał w kierunku Dobrzycy, a A. Hedtke w tym czasie znajdował się ok. 600 m na północ. Noc z 7 na 8 lutego M. Piwowar spędził w zdobytych Golcach. Kompania A. Hedtkego kierowała się wówczas w stronę Kłębowca. 10 lutego Hedtke był w Lubnie, a M. Piwowar podążał w kierunku tej wsi. Tego samego dnia A. Hedtke opuścił Lubno, podczas gdy M. Piwowar toczył walką na drugim krańcu wsi. Hedtke pod Lubnem został ranny w nogę i trafił do szpitala. M. Piwowar stracił nogę pod Kołobrzegiem.

***

Opowiada M. Piwowar:

31 stycznia 1945 roku zdobyliśmy Złotów i wyszliśmy w kierunku Jastrowia. Nocą z 31 stycznia na 1 lutego przeprawiliśmy się przez Gwdę. Rankiem 2 lutego dotarliśmy do Szwecji. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na Nadarzyce. W okolicy mostu na Piławie zostaliśmy ostrzelani. Po krótkiej potyczce znalazłem się w awangardzie. Nie było nas więcej, niż jeden pluton. Wyszliśmy z lasu na brukowaną drogę. Zostaliśmy ostrzelani z prawej strony zabudowań. Po chwili z naprzeciwka odezwał się drugi karabin maszynowy. Dziś wiem, że wyszliśmy za obecnym skansenem bojowym na drogę Zdbice – Morzyca.

Wycofaliśmy się do lasu i posuwaliśmy się w kierunku jeziora. Próba przejścia po nim na drugą stronę wywołała lawinę ognia. Znów wycofaliśmy się do lasu. Świtem 3 lutego pułk rozwinął się w kierunku północnym. My byliśmy na lewym skrzydle. Próby przejścia na całej szerokości nie powiodły się.

Kiedy 4 lutego pułk wizytował dowódca dywizji gen. Kieniewicz, niemiecki snajper ranił w ramię jego adiutanta, ppor. Andrzeja Sławika. Po wizycie generała pułk rozciągnięto w kierunku północnym i wydano rozkaz zachowania ciszy ogniowej.

Rano 5 lutego bez ostrzału wroga przeszliśmy na drugą stronę wąwozu. Artyleria nie nadążyła za piechotą, została gdzieś w tyle. Niemcy mieli tylko broń maszynową, pociski moździerzowe padały od strony Morzycy. Część 5 kompanii 2 batalionu i moja drużyna ckm zajęły stanowiska pod dużymi świerkami. Byliśmy ostrzeliwani z prawej i lewej strony, na wprost Niemców nie było. Zaraz po pierwszych strzałach okopaliśmy się. Broń maszynowa z pobliskiego bunkra przygwoździła nas do ziemi. Ok. 5 metrów za nami ranny został kapral z 5 kompanii. Kiedy sanitariusz doczołgał się do niego i próbował wziąć na ramię, dostał serię w plecy. Obaj zginęli.

Gdy przyszedł rozkaz, przeskoczyliśmy rów przeciwczołgowy i rzędy transzei. Doszliśmy do kanału, potem nastąpił krótki postój i koncentracja dwóch batalionów. Z powodu niesprawnej radiostacji nie mieliśmy łączności z resztą pułku. Mimo świadomości, że wyłom, którego dokonaliśmy, ponownie obsadzili Niemcy, pomaszerowaliśmy w głąb niemieckiej obrony. Po moście na Dobrzycy dotarliśmy do szosy Wałcz – Czaplinek. W pewnym momencie pojawił się na niej niemiecki samochód z zastrzelonym jelonkiem pod plandeką. Żołnierze 3 batalionu poćwiartowali go i zjedli, a Niemców wzięli do niewoli.

Nasz 2 batalion pomaszerował na południe. Doszliśmy do leśnej polany, na której zostaliśmy ostrzelani. Zaraz potem cały las po przeciwnej stronie polany zionął ogniem, ukazała się też niemiecka tyraliera. Ta część batalionu, która wyszła na polanę, zaległa i odpowiedziała ogniem. Pozostała część zaatakowała Niemców z lewej strony lasu. Nasz dowódca, por. Ukraiński, który prawdopodobnie był już ranny w nogi, dał rozkaz wycofania się. Dopadłem zagajnika. Straciłem z oczu dowódcę. Gdy dotarłem do cekaemu, komendę nad batalionem obejmował major Murawicki i z jego rozkazu batalion, nie zbierając rannych, wycofał się do drogi. Tam spotkaliśmy 3 batalion, który szedł nam na pomoc. Dowództwo nad obydwoma batalionami objął mjr Murawiecki. Popełnił drastyczne błędy: wycofał batalion już po pierwszych strzałach i zostawił na polu bitwy por. Ukraińskiego, wydał rozkaz zajęcia obrony w najmniej odpowiednim miejscu, opuścił walczące jeszcze bataliony i schronił się z dala od bitwy, za Dobrzycą. Pozostające w obronie bataliony zostały okrążone przez niemiecką artylerię i walczyły do 6 lutego ponosząc znaczne straty.

W ostatniej fazie walk zastąpiłem przy karabinie zabitego celowniczego. Otworzyłem ogień do zbliżających się Niemców, którzy ośmieleni ciszą, szli na nasze stanowiska. Ogień zmusił ich do zatrzymania, a potem ucieczki. Całe szczęście, bo w chwili, kiedy ostatni z nich zniknął mi z oczu, skończyła się amunicja.

Z lewej strony, od strony przesieki, było źle. Żołnierze walczyli wręcz, bo zabrakło amunicji. Nie chciałem, by nasza broń wpadła w ręce wroga, więc wyjąłem zamek, wybiłem chwytacz taśmy i zakopałem wszystko w okopie. Chwyciłem czyjś karabin z bagnetem i pobiegłem na pomoc żołnierzom walczącym na lewym skraju obrony. Niespodziewanie wpadłem na niemieckiego erkaemistę, który nadział się na mój bagnet. Chwyciłem jego broń i zacząłem strzelać do nadbiegających Niemców. Mój ogień zmusił ich do zatrzymania, co wystarczyło naszym chłopcom do uporania się  z wrogiem wdzierającym się w naszą obronę i przekroczenia przesieki. Mnie także udało się dotrzeć do przesieki, a potem do rzeki.

Gdy po bitwie znalazłem się w miejscu okrążenia, zobaczyłem wielu zabitych towarzyszy walki. Wielu miało postrzały w tył głowy i porozbijane saperką lub kolbą czaszki. Odnaleziono też ciało por. Ukraińskiego. Twarz i głowę miał zmiażdżone kolbami. Na polu bitwy nie znaleźliśmy za to żadnego Niemca, nie było też tego, który nadział się na mój bagnet.

Walki o majątek Dobrzyca trwały do wieczora. My zajęliśmy domki przy szosie, zjedliśmy, umyliśmy się, uzupełniliśmy sprzęt. W nocy z 6 na 7 lutego znów zostaliśmy zaatakowani. Nad ranem przyszła nam z pomocą 1 Dywizja Piechoty, która przejęła pozycję, a my poszliśmy na południe. 7 lutego wyzwolono Golce.

Następną noc spędziłem w młynie. Skoro świt pomaszerowaliśmy w stronę Karsiboru. Po lewej stronie od nas jechały dwa nasze czołgi. W pewnym momencie zostaliśmy ostrzelani, a czołgi zapaliły się. Zajęliśmy stanowiska na zachodnim skraju zagajnika. Tu dosięgły nas pociski moździerzowe przeciwnika. Mnie odłamek uderzył w kręgosłup i na kilka godzin straciłem władzę w nogach. Wkrótce potem zaatakowaliśmy Karsibór. Zniszczyłem niemiecki karabin na wieży kościoła, ale sam zostałem ranny w brodę. Mój karabin został unieruchomiony.

10 lutego byliśmy już w okolicy Lubna. Po prawej stronie stało samotne gospodarstwo, z którego leciały w naszą stronę pociski. Zdobyliśmy je następnego dnia. Dom był pusty, za to spiżarnie pełne. Plastry miodu i świeże mleko poprawiły nam samopoczucie. Do Lubna weszliśmy od strony wschodniej, wprost na folwark, w którym znalazłem mnóstwo broni myśliwskiej i sztandarów. Do południa trwało oczyszczanie wsi z poukrywanych w zakamarkach Niemców. Dopiero wieczorem przyszedł czas na zasłużony odpoczynek.

Nocą z 11 na 12 lutego zostaliśmy ponownie zaatakowani przez Niemców, ale udało się odeprzeć ich atak. Pozostaliśmy w Lubnie 7 dni: syci, czyści, w spokoju. Przez wieś przechodzili w tym czasie niemieccy uchodźcy, wynędzniali i głodni. Powtarzali pokornie: Hitler kaput…

Wspomina Arno Hedtke:

Na przełomie stycznia i lutego mój pluton około tygodnia stał na kwaterze w Freudenfier (Szwecja). Pomagaliśmy w ewakuacji ludności, urządziliśmy też w jednym z domów izbę dla rannych. Wycofujące się między Jastrowiem i Szwecją siły były w rozsypce, do odparcia ciosu na Wale Pomorskim można było liczyć tylko na zaimprowizowane jednostki, które powstały w Wałczu i Pile. Mieszkańcy wsi spokojnie czekali na wyjazd, tylko niewielu chciało tu pozostać. Prócz naszego plutonu w Szwecji nie stacjonowało wielu żołnierzy.

Rankiem 2 lutego wymaszerowaliśmy na pozycję między jeziorami Smolne i Łubianka. Była ona dobrze przygotowana systemem okopów, ale obsadzono ją przemieszanymi kompaniami. Panowała nerwowość i niepokój. W końcu przeciwnik zaatakował północny odcinek przesmyku. Czekaliśmy, aż i u nas zacznie się bój, ale ogień ucichł. Piechota rosyjska zaatakowała bez przygotowania i zapłaciła za to wysoką cenę. Napięcie opadło, bo przeciwnik nie sprostał zadaniu. Któryś z naszych dowódców postanowił, że wypędzimy z okopu pozostających tam Rosjan. Wkrótce wrócili, niosąc poległego dowódcę. Dalsza część nocy przebiegła spokojnie.

Następnego dnia zostaliśmy zluzowani. Dostaliśmy nowe zadanie: obsadzić pozycję na północ od jeziora Dobre. Prowiant i amunicję musieliśmy przenieść osobiście. Droga wiodła przez Golce. Tu dowiedziałem się z radia, że moja rodzinna miejscowość – Gorzów Wielkopolski – została zajęta przez Rosjan. To była bardzo przygnębiająca wiadomość.

Na nową pozycję przybyliśmy wczesnym popołudniem. Podzielony na dwie grupy pluton zajął północny i południowy koniec kotliny. Noc spędziliśmy w stojącym tu schronie. Rankiem następnego dnia dowódca zganił mnie, że się nie ogoliłem. Szybko doprowadziłem się do porządku. W południe do naszego plutonu przybiegli koledzy z wiadomością, że zbliża się do nas grupa Rosjan. Nasz dowódca, ppor. Wolfgang von Bredow, polecił obsadzić wzgórze i czekać. Wybrał najlepszego strzelca i dał mu znak, by strzelił do ostatniego z idących Rosjan. Kiedy ten padł, reszta rozbiegła się po lesie. Któryś z żołnierzy sąsiedniego plutonu skrytykował potem decyzję dowódcy twierdząc, że mogliśmy zgarnąć do niewoli wszystkich 10 Rosjan, ale moim zdaniem dowódca nie widział takiej możliwości. Zabierając czapkę i dokumenty zabitego dowiedzieliśmy się też, że mamy do czynienia nie z Rosjanami, ale Polakami.

Kiedy zaczęło zmierzchać usłyszeliśmy, jak znajdujący się kilkaset metrów od nas Polacy kopią twardą ziemię. Padły pierwsze strzały. My też zaczęliśmy strzelać, ale na oślep, w stronę lasu. Polacy mogli dzięki temu zorientować się, gdzie jesteśmy, a gdzie jest pusto. Nocą przekroczyli naszą linię idąc w poprzek kotliny. Rankiem tą samą drogą wracali do swoich. Kiedy ich koledzy zorientowali się, że żołnierze są w niebezpieczeństwie, zaczęli silny ostrzał. Masowa strzelanina uspokoiła się dopiero około 10. Nie wiem, kiedy moi koledzy się ogolili, ale żaden z nich nie miał na twarzy szczeciny. Nie działał tu przymus rozkazu, ale męski ideał piękna – nieogolony znaczyło to samo, co brudny.

Po południu kotlinę spowiła mgła i Polacy ruszyli do ataku. Mieliśmy zbyt mało ludzi i broni, by udało się go odeprzeć. Polacy dysponowali więc teraz kilometrową luką w naszej pozycji obronnej, przez którą wprowadzali jednostki piechoty. Coraz większą liczbą przechodzili na nasze zaplecze i nie mogliśmy już liczyć na pomoc odwodów. W tych dniach tylko raz przyjechała do nas furmanka z zupą, amunicją i papierosami. Kiedy wyjechała z lasu, została ostrzelana, ale woźnicy udało się odciągnąć konia i wóz w bezpieczne miejsce.

Po zapadnięciu zmroku doszło do kilku potyczek, ale po obu stronach zachowywano bezpieczny dystans. 6 lutego również upłynął dość spokojnie. Kolejnej nocy postanowiliśmy pójść po amunicję do sąsiedniego plutonu. Udało nam się bezpiecznie wrócić i nawet wziąć jednego jeńca. Nie chciał on później wrócić do swoich, bo chyba bał się strzału w plecy. Ppor. von Bredow próbował dowiedzieć się od niego o los naszych kolegów, ale ten nie znał niemieckiego.

Noc z 7 na 8 lutego była cicha i spokojna, ale trudna, bo zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać. Wreszcie usłyszeliśmy radosną wieść: zarządzono odwrót. Ruszyliśmy wzdłuż głównej transzei i dotarliśmy do drugiego plutonu. Obok jeziora Dobre spotkaliśmy trzeci pluton naszej kompanii. Wczesnym rankiem zebraliśmy się w okolicy Rudnicy. Cały dzień byliśmy w drodze, a nocą z 8 na 9 lutego obeszliśmy południowy skraj jeziora Bytyń. W południe dotarliśmy do Bronikowa. W pewnym momencie na wieś spadło kilka pocisków wystrzelonych prawdopodobnie z czołgu. Znalazłem leżącego na ziemi przyjaciela, Joachima. Dowódca nakazał mi natychmiast dołączyć do oddziału, musiałem więc zostawić zabitego. Jak się później okazało, pośpiech był przesadny: musieliśmy dotrzeć do drogi Wałcz – Mirosławiec i autobusem dojechać do Lubna.

We wsi okopaliśmy się na jej południowym skraju. Noc z 9 na 10 była spokojna. Rano zahuczało 4 – 5 czołgów. Spokojnie i celnie ostrzeliwały wieś. Wycofaliśmy się w okolice wzniesienia przy drodze Lubno – Jabłonowo. Ledwo zabraliśmy się do okopywania, zaczął się ostrzał z moździerzy. Poczułem silne uderzenie w udo. Trafiłem do szpitala w Resku. Wojna się dla mnie skończyła.

Oprac. na podst. książki „Wspomnienia z okopów Wału Pomorskiego”. Mieczysław Piwowar, Arno Hedtke