… Od Bydgoszczy odbyliśmy forsowny marsz w kierunku płn.-zachodnim. Pod Podgajami wpadliśmy w zacięte walki. Pamiętam, że mieliśmy duże kłopoty z forsowaniem zasieków z drutu kolczastego, którym Niemcy przesłaniali swoje pozycje. Rozbijaliśmy te zasieki granatami, a gdy to nie skutkowało kładliśmy koce lub płachty namiotowe i w ten sposób przechodziliśmy. W tym pierwszym okresie dotkliwie dokuczało nam zimno. Teren był błotnisty i podmokły. Trudno się było okopywać, bo doły podchodziły wodą. W mojej drużynie był niesłychanie dzielny erkaemista, Wacław Czapliński. Pochodził też z Wileńszczyzny, z miejscowości Wojnaryszki, lat ok. 25, niewysoki, dość tęgi. Zawsze był na pierwszej linii. Pewnego razu zajmowaliśmy pozycje na jakimś wzgórzu w leśnym zagajniku. Obok nas był punkt obserwacyjny artylerii. W pewnej chwili zobaczyli ok. kompanii Niemców jak szli szosą i polnymi drogami. Dostaliśmy rozkaz do natarcia. Wypadliśmy z tej górki i okopaliśmy się za jakimiś zabudowaniami. Był to chyba majątek. Przed nami roztaczało się lekko pofałdowane pole z krzewami. Na prawo od nas był teren tak bagnisty, że wydawało się, że nie sposób tamtędy przejść. Była odwilż, padał drobny deszczyk. D-ca plutonu był pewien, że Niemcy od tej błotnistej strony do nas nie podejdą. A tymczasem zaatakowali nas oni właśnie stamtąd. Chcieli nas okrążyć od tyłu. Zbliżali się do nas, ubrani w białe kombinezony. I właśnie wtedy Czapliński, całkiem wysunięty do przodu, zaczął pruć seria za serią. Niemców było jednak znacznie więcej. Podłazili coraz bliżej, gdy byli przed nami ok. 50 metrów, zaczęli obrzucać nas granatami. Wycofywaliśmy się, ale Czapliński wciąż wysunięty do przodu nie przestawał strzelać. Wtedy właśnie dostał serię w brzuch. Przewrócił się wołając: „Koledzy ratujcie!”. Ale seria była skuteczna. Czapliński nie żył. Cofnęliśmy się za jakąś skarpę. Z lewej strony drugi pluton przychodził nam na odsiecz. Natarcie zostało wstrzymane.
Bardzo często, ze względu na duże straty, zmieniano nas i tasowano. Wciąż przysyłano uzupełnienia na miejsce rannych i poległych. W ten sposób nie pamiętam prawie wcale nazwisk. Z uwagi na moje nazwisko wołano do mnie zawsze „Panie Poeta”. Każdy pytał, czy nie jestem krewnym Adama. A w czasie natarcia ten i ów pokrzykiwał: „Poeta, do przodu!”
Którejś nocy, kiedy maszerowaliśmy przez gęsty las, d-ca plutonu, bojąc się, że nadziejemy się na nieprzyjaciela zabronił jakichkolwiek rozmów. Nie wolno się było odzywać nawet szeptem. Także palić nie było wolno. Bojąc się, że możemy się w lesie zagubić, szliśmy szeroką tyralierą, trzymając się za ręce.
Raz dowódca plutonu wybrał pięciu ludzi i przydzieliła do współdziałania z czołgiem. Było to w rejonie Wałcza. Dowódca czołgu kazał nam siadać za basztą. Zadaniem naszym było przeprowadzenie zwiadu na tyłach nieprzyjaciela. Kiedy usiadłem za czołgową basztą poczułem się dziwnie pewnie. Wydawało mi się, że za takim żelaznym pancerzem nic mi się nie może stać. Ale gdy wraz z czterema innym czołgami zaczęliśmy podchodzić pod pozycje nieprzyjaciela i kule zaczęły dokoła świstać, doszedłem do wniosku, że na wojnie w żadnej formacji nie można czuć się pewnie. Kiedy Niemcy zaczęli gęściej ostrzeliwać czołgi, dowódca kazał nam zeskoczyć i osłaniać maszyny po obu bokach. Było jeszcze gorzej, niż w normalnym ataku piechoty, bo nieprzyjaciel chciał za wszelką cenę trafić do czołgu. Stanowiliśmy ubezpieczenie przed pancerfaustami.
Pewnego razu, kiedy zajmowaliśmy pozycje przed jakimś lasem, zobaczyliśmy, że za nami jest sporo jakiegoś wojska. Byliśmy pewni, że nas obchodzą Niemcy. Była w tym dniu dobra widoczność, śnieg leżał na polach i z daleka wojsko wyglądało jak chmara jakichś punkcików.
Dowódca plutonu, którego nazwisko wyleciało mi z głowy, kazał mi iść razem z jednym żołnierzem na zwiad. Szliśmy wąwozem i kiedy przeszliśmy ok. połowy drogi, ten mój towarzysz ni stad ni zowąd wystrzelił. I wtedy nieoczekiwanie od strony tamtego wojska pojawiła się biała chorągiew. Nie wiedzieliśmy co robić, baliśmy się podstępu Niemców. Ale zdecydowaliśmy się jednak podejść i wówczas wyszedł nam naprzeciw radziecki oficer. Śmiejąc się obruga nas najpierw serdecznie a potem powiedział, że szli nam na odsiecz…
W dniu, kiedy zostałem ranny, 11 lutego, za Wałczem poszliśmy do natarcia. Nacieraliśmy na pozycje nieprzyjaciela od samego rana. Niemcy trzymali się w jakichś zabudowaniach folwarcznych. Bronili się z niesłychaną zaciętością. Zza jakiegoś wzgórza bili też do nas z moździerzy. Mieliśmy w tym dniu bardzo duże straty. Około południa ponowiliśmy kolejny atak. Wyskoczyłem do przodu biegnąc razem z innymi. Do pierwszych zabudowań, w których trzymał się nieprzyjaciel było jeszcze około 20 metrów. Silny ogień z broni maszynowej położył nas jednak do ziemi. Kiedy leżałem przyciśnięty do błotnistej mazi usłyszałem naraz gwizd koło ucha, silniejszy, niż dotąd i od razu poczułem, że w głowę mi gorąco. Nie czułem żadnego bólu. Podniosłem dłoń do twarzy, była całkiem umazana krwią. Miałem na tyle przytomności, że wyciągnąłem z torby bandaż i przyłożyłem do głowy. Wciąż świstały kule i bałem się ruszyć. Podczołgałem się jednak w jakiejś chwili ciszy do najbliższej bruzdy i tam straciłem przytomność. Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem nas sobą dwóch sanitariuszy. Obandażowali mnie i wzięli na furmankę. Znalazłem się w san-bacie pod namiotem. Pełno tam było rannych. Po zrobieniu zastrzyku czekałem, aż sanitarka zabierze mnie do szpitala. Kiedy wreszcie załadowali mnie i wciąż półprzytomny jechałem do Jastrowia, sanitarka nasza była kilkakrotnie ostrzeliwana z lasów. Potem leżałem w rozmaitych szpitalach bisko rok. Rana była bardzo ciężka – spory ubytek kości z twarzy.
Zapomniałem dodać, że w czasie walk na Wale najbardziej baliśmy się „kukułek” – snajperów niemieckich. Byli dosłownie wszędzie. Kontrolowali drogi, przesieki, przesmyki. Osobiście byli dla mnie groźniejsi, niż najsilniejszy nawet oddział nieprzyjaciela. Nie widziałem go a czułem, że on mnie widzi i bierze na muszkę. Okropne uczucie!
Także uważałem, żeby w żadnym niemieckim mieszkaniu niczego nie jeść. Mówiono, że Niemcy zatruwali jedzeni i picie. W czasie chwilowych trudności z dowozem jedzenia urządzaliśmy się tak, że jedliśmy tylko jakieś weki czy kompoty z piwnic lub spiżarni – nigdy ze stołu.
Fotokopie źródłowe relacji spisanych przez Ludwikę Woźnicką: Mateusz Kubiatowicz, dzięki uprzejmości Krzysztofa Sliwińskiego